Urodził się w 1864 roku w Albi (obecnie mieści się tam muzeum poświęcone artyście, moim marzeniem jest wyprawa do tego miejsca). Jego rodzice to najczystszej krwi arystokraci, więc finansowo prosperowali całkiem nieźle. Pomyślicie: "Szczęściarz, dla artysty do dobry start". Szczęściarz, ale z pozoru. Petit bijou ( "klejnocik" - tak czule nazywano małego Henriego) został dotknięty chorobą genetyczną, spowodowaną zbyt bliskim stopniem pokrewieństwa (w pierwszej linii) rodziców. Sprawę pogorszyły jeszcze dwa wypadki w późniejszym wieku, które w połączeniu z kruchością kości dały fatalny skutek - Henri przestał rosnąć. Nigdy nie przekroczył 152 cm wzrostu. Jego ciało stało się zdeformowane, a wargi i usta nabrzmiały, przez co miał problemy z wymową.
Nie przeszkodziło mu to jednak w karierze malarskiej. Po naukach w pracowniach Princeteau, Bonnata oraz Cormona zaczął się usamodzielniać. Nie skupiajmy się aliści na nudnych początkach. Wkroczmy do zdeprawowanego awangardowego światka, śmierdzącego absyntem, cygarami i dziwkami. Witam na Montmartre!
Lautrec zaprzyjaźnił się tu z piosenkarzem kabaretowym, Aristide Bruantem. Komediant znany był ze swojej kontrowersyjności i rzucania inwektyw w kierunku audytorium. Publiczność nazywał łajdakami, prostytutkami, świniami. Jedynie Henriego traktował z należytym szacunkiem. Gdy artysta wchodził do pomieszczenia, w którym Aristide akurat występował, tenże przerywał przedstawienie, uciszał ludzi na sali i tubalnym głosem ogłaszał: "Oto nadchodzi wielki malarz, Henri de Toulouse Lautrec, z jednym ze swoich przyjaciół... i śmieciem, którego nie znam!". Henri sportretował kabareciarza na plakacie, który obecnie jest chyba najbardziej rozpoznawalnym dziełem artysty.
Kolejną postacią z życia Lautreca, równie niesztampową co Bruant, była Louise Weber, w kabarecie znana pod pseudonimem La Goulue (fr. żarłok). Geneza jej przydomku jest bardzo prosta - Louise miała w zwyczaju podpijać klientom drinki, chowając się pod stołem. Poza tym, przepijała prawie każdego mężczyznę. Bezwstydna, pozbawiona zasad moralnych, nieprzyzwoita, wyjątkowa, zachwycająca. Owinęła sobie wokół palca samego Auguste Renoira! Henri uwiecznił ją oraz Jacquesa Renaudina (znanego pod ksywą Valentin le Desosse, czyli Valentin bez Kości; miał po prostu bardzo kościstą budowę i był elastyczny jak guma) na słynnym plakacie "Moulin Rouge - La Goulue". Louise Weber Moulin Rouge nie wystarczał. Postanowiła rozpocząć solową karierę. Niestety przeceniła siebie i marzenia o wielkiej karierze spaliły na panewce. Popadała coraz bardziej w alkoholizm, tyła, a gdy wróciła po latach do Paryża, nikt jej nie rozpoznał. Parała się sprzedażą orzeszków, papierosów oraz zapałek na ulicach miasta. Na łożu śmierci w 1929 roku zapytała czuwającego przy niej księdza: "Ojcze, czy Bóg mi wybaczy? Jestem La Goulue."
Krótki filmik o La Goulue, z dziełami Lautreca. Historia jej świetności i szybkiego upadku.
Tak, Lautrec miał specyficznych znajomych. Godnie reprezentował artystów belle epoque. Pił, palił, pieprzył się z prostytutkami, ot, normalne życie malarza tamtego okresu degrengolady. Rozpusta i artyzm szły (i wciąż idą) często w parze. W 1899 roku zdrowie Lautreca zaczęło szwankować z powodu hulaszczego trybu życia. Trafił do kliniki odwykowej, gdzie poddano go detoksykacji. W 1901 roku zmarł. Oficjalną przyczyną był syfillis oraz, oczywiście, alkoholizm. Jego ostatnimi słowami były "Stary głupiec" skierowane do ojca, który był obecny przy łożu śmierci i z którym relacje nie układały się najlepiej. Podobno zasugerował Henriemu tuż przed śmiercią, by ściął swą "arabską bródkę".
Lautrec nigdy nie przejmował się swym kalectwem, bynajmniej. Potrafił się z tego śmiać. Często tworzył własne karykatury. Podejście do życia godne podziwu i naśladowania (jednak pociągu do napojów wysokoprocentowych naśladować nie polecam).
Koniec historii. Mogłabym jeszcze długo rozpisywać się o jego życiu, obawiam się jednak, że niewielu dotrwałoby do końca tego postu.
Pamiętam, jak bardzo cierpiałam, gdy zaprzepaściłam okazję (z przymusu) zobaczenia wystawy poświęconej Lautrecowi w The Art Institute of Chicago. Gdy po kilku latach trafiłam do Paryża, dwa razy odwiedzałam Musee d'Orsay w trakcie kilkudniowego pobytu, gdyż byłam zdeterminowana, by ujrzeć dzieła Lautreca oraz innych impresjonistów. Dlaczego dwa razy? Ponieważ za pierwszym razem, gdy spokojnie kroczyłam po salach poświęconych secesji, symbolizmowi, etc., usłyszałam głos dochodzący z głośników: "Ladies and Gentlemen, we're closing in about 30 minutes". "Fuck!"- pomyślałam. - "Nawet nie dotarłam do części, która mnie najbardziej interesuje!". Musiałam wrócić, to oczywiste. I musiałam przez te 10 minut gapić się z rozdziawoną gębą na dzieło przedstawiające La Goulue w tańcu.
Henri de Toulouse - Lautrec oraz Maurice Guibert, 1895 rok
Henri zastosował tutaj trik fotograficzny, dość innowacyjny jak na tamte czasy
Henri zastosował tutaj trik fotograficzny, dość innowacyjny jak na tamte czasy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz