piątek, 29 stycznia 2010

Radość będzie moją zemstą

Na dobry początek weekendu pozytywna nuta. The Sweptaways wraz z Jensem Lekmanem w piosence o optymistycznym tytule "Happiness Will Be My Revenge".

Zamknijcie oczy i dajcie się ponieść.


poniedziałek, 25 stycznia 2010

Czy Sztuka może zabić?

Czy kombinacja braku zrozumienia dla Sztuki, którą się tworzy, problemów rodzinnych i zdrowotnych może stać się powodem do odebrania sobie życia? Okazuje się, że dla wielu artystów tak właśnie było.

Chyba najsłynniejszym twórcą samobójcą był bardzo dobrze wszystkim znany Vincent van Gogh. Przyznam, że lektura jego listów do brata wzbudzała we mnie chandrę i smutek. Pod koniec książki wyraźnie zarysowywał się obłęd van Gogha, jego schizofreniczny świat i zagubienie. Pisał m.in. tak: (...) Ze zdrowiem jest dobrze; p.Peyron (lekarz Vincenta - przyp. autorki) ma rację mówiąc, że nie jestem wariatem we właściwym sensie tego słowa, moja myśl jest bowiem całkowicie normalna i jasna w okresach pomiędzy atakami - bardziej nawet niż dawniej. Ale podczas ataku jest strasznie, tracę świadomość wszystkiego. (...) Poglądy nieco zabobonne, jakie żywi się tu (w szpitalu psychiatrycznym, w którym przebywał artysta - przyp. autorki) na temat malarstwa, przyprawiają o melancholię większą, niż potrafiłbym ci powiedzieć; jest w tym trochę prawdy, że malarz zbyt pochłonięty jest tym, co widzą jego oczy, nie panuje dostatecznie nad innymi dziedzinami życia. (...) Tylko praca pozwala mi zachować trochę przytomności umysłu i obiecuję, że mogę kiedyś wyjść z tego. (...). I jeszcze fragmenty listu, który van Gogh miał przy sobie 29 lipca 1890 roku, w dniu swojej śmierci:
(...) Doprawdy, mogą za nas mówić tylko nasze obrazy. (...) Za moje malarstwo płacę ryzykiem życia, ono zabrało mi połowę rozumu - dobrze - ty jednak nie jesteś marszandem, któy handluje ludźmi, i możesz mieć swój udział, bo naprawdę postępujesz po ludzku, ale cóż z tego?
Trudna to była lektura, ale potrafiła wgłębić się w wewnętrzną walkę tego postimpresjonisty, jego motywy i ukryte lęki.
W ostatnią niedzielę lipca 1890 roku Vincent idzie w kierunku pola zbóż. Tam przykłada rewolwer do piersi i strzela. Umiera przez dwa dni. Na łożu śmierci miał powiedzieć do swojego szlochającego brata Theo: Nie płacz, zrobiłem to dla dobra wszystkich.

Kolejną inspirującą postacią, którą chciałabym Wam przedstawić, jest Mark Rothko. Wirtuoz pędzla abstrakcyjnego, wywodz
ący się z rosyjskiej rodziny żydowskiej, która wyemigrowała do Nowego Jorku. Od początku chciał przekazać ludzkości coś więcej niż zwykłe płótna zamalowane farbą olejną. Liczył się ukryty sens, reakcja publiczności na jego dzieła, zrozumienie głębi. Mawiał: Maluje się nie dla studentów czy historyków, ale dla ludzi. Ludzka reakcja jest jedyną rzeczą, jaka może dać satysfakcję artyście. Dlatego właśnie zrezygnował z lukratywnego kontraktu z restauracją Four Seasons. Zlecenie to w sumie wykonał - 30 ogromnych płócien o abstrakcyjnej tematyce. W trakcie jego realizacji powiedział nawet: (...) Mam nadzieję, że odbiorę apetyt każdemu sukinsynowi, który będzie jadł w tym pomieszczeniu. Chciał sprowokować i zaskoczyć odbiorców. Pragnął przekazać emocje, które towarzyszyły mu w trakcie tworzenia. Uświadomił sobie, że mu się to nie uda, gdy jadł posiłek w tejże restauracji. Pomyślał wtedy, że nikt nie zwróci uwagi na jego obrazy w miejscu, gdzie danie kosztuje taki majątek. I wtedy się załamał.
Podupadał na zdrowiu, pił coraz więcej (zaczynał o 10 rano), palił, nie układało mu sie w małżeństwie. To wszystko sprawiło, że jego twórczość stała się bardziej mroczna, posępna, o przerażającej barwie
oleju silnikowego. Bije od nich śmierć i zło.
Chciałabym ujrzeć dzieła Rothko, znajdujące się w Tate Gallery w Londynie, by sprawdzić prawdziwość słów Simona Schamy, który powiedział, że te obrazy wciągają i są uzależniające. Zapewne ma rację.
Mark Rothko został znaleziony martwy w swej pracowni 25-go lutego 1970 roku. Podciął sobie żyły. Tego samego dnia obrazy, które miały zawisnąć w Four Seasons, zostały przetransportowane do Tate Gallery.


Gotowi na więcej? Co powiecie na Ernsta Ludwika Kirchnera?
Ten niemiecki malarz ekspresjonista również należał do grupy artystów niezrozumianych, którzy przeżyli załamanie nerwowe (w tym przypadku jednym z głównych czynników było dobrowolne zgłoszenie się do armii w trakcie I wojny światowej; wydarzenie to pozostawiło wiele blizn w psychice tego wrażliwego malarza). Idealiści ciężko znoszą brak akceptacji wśród tych, którzy błędnie odbierają ich sztukę. W 1937 roku dzieła Kirchnera zaprezentowano na wystawie zorganizowanej przez nazistów pod dość jednoznacznym tytułem Sztuka zdegenerowana. Około 600 jego prac zostało zniszczonych na rozkaz autorytetów III Rzeszy. To i problemy zdrowotne sprawiły, że Kirchner sięgnął po pistolet i zastrzelił się 15 czerwca 1938 roku.


No dobrze, trzech reprezentantów starczy. Nie chcemy przecież wprowadzać się w depresyjny humor, prawda? W sumie można by opisać jeszcze Witkacego (podcięcie tętnicy szyjnej i zażycie weronalu), Fridę Kahlo (wciąż spekuluje się na temat jej samobójczej śmierci w postaci przedawkowania leków przeciwbólowych), Alfreda Maurera (powiesił się w drzwiach sypialni swojego ojca), Kay Sage... Dobra, basta!


Konkluzja z tego posta jest chyba dość prosta. Sztuka niezrozumiana jest dla artysty cierpieniem.

sobota, 23 stycznia 2010

Powrót do przeszłości

Niedawno nabrałam ochoty na małą podróż do przeszłości w celu poznania przedwojennej Warszawy. Wędrówka ta obudziła we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony podziwiałam piękno ówczesnej architektury, stylu życia, a z drugiej ogarnęło mnie głębokie przygnębienie, gdy uświadomiłam sobie, iż tego już nie ma, że istnieje tylko na czarno-białych zdjęciach, pocztówkach bądź filmikach. I deprymuje fakt, że zostało to tak okrutnie i z tak bezlitosną łatwością zniszczone. Warszawa to przecież symbol cierpienia i polskiej martyrologii.
Patrzyłam na fotografie ludzi, uwiecznionych przy wykonywaniu zwykłych codziennych czynności i tworzyłam sobie ich historie. Pani, która kupuje na straganie pomidory, pewnie tuż po tym popędzi do domu, gdzie czeka trójka pociech, i zrobi im pyszne kanapki. Młodzieniec, który czyta gazetę na przystanku tramwajowym, za chwilę wskoczy do tramwaju, by pojechać na spotkanie ze swoją ukochaną w słynnej kawiarni Adria. Dzieci za zarobione ze sprzedaży periodyków pieniądze pobiegną wśród śmiechów i pisków na lody, a dystyngowana pani w końcu zdecyduje się na kapelusz z wielką kokardą. Staruszek, pykający fajkę, sprzedaje na Nowym Świecie cukierki ślazowe, elegancki mężczyzna ze skórzaną teką biegnie do pracy w Banku Towarzystw Spółdzielczych, inny zaś do redakcji "Głosu Prawdy" na rogu ulic Szpitalnej i Zgody. Zakochana para jedzie dorożką ulicą Marszałkowską i słodko uśmiecha się do obiektywu. Śliczna kobieta z równie ślicznymi pociechami spaceruje przy Oranżerii w Ogrodzie Saskim, stary Żyd podąża do Wielkiej Synagogi (obecnie w miejscu, gdzie ona stała, znajduje się wieżowiec Peugeota). Mogłabym mnożyć tych historii. Nie chcę myśleć, jak potoczyły się losy tych ludzi, gdy wybuchła II wojna światowa. Wolę ich zapamiętać właśnie takich - szczęśliwych, zaaferowanych zwykłą codziennością z cudowną Warszawą w tle.
Wzruszająca i przepiękna to była podróż. Na pewno jeszcze nie raz ją odbędę.

Przedstawienie baletowe w Teatrze. Zdjęcie to zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

Targ na Starym Rynku. Koniec XIX wieku.

Aleje Jerozolimskie. Najbardziej podoba mi się ten pan, który wygląda jak Flap.

Ogród Saski

Mieczysław Fogg w "Piosence o mojej Warszawie ":



I Kazimierz Szerszyński w utworze "Chodź na Pragę" oraz Tadeusz Faliszewski w "Balu u Starego Joska":


piątek, 22 stycznia 2010

Łagodne Niedźwiedzie Grizzly

Czy niedźwiedzie grizzly potrafią być niegroźne? Owszem, jeśli:
primo - nie damy im powodów do złości, efektem której może by
ć trwałe kalectwo bądź nawet utrata życia;
secundo - tymi niedźwiedziami są czterej muzyczni zapaleńcy pochodzący z Brooklynu. I właśnie im chciałabym poświęcić dzisiejszego posta.


Ci znajomi, którzy wiedzą, jak wielką miłością darzę Toulouse - Lautreca, wiedzą również, jak bardzo lubię Grizzly Bear.


Przyznam, że ich listopadowy koncert w Kolonii, w którym dane mi było uczestniczyć, to jedno z piękniejszych doznań, jakich doświadczyłam w ostatnim czasie. Zaczarowali publikę, przerwali jej kontakt z rzeczywistością i zabrali do innego świata. Magiczną atmosferę potęgowało miejsce, w którym rozegrano koncert. Był nim stary protestancki kościół zaadaptowany na centrum kultury. Koncert idealny pod każdym względem (podobnych orgazmów dostawałam 2 miesiące wcześniej na występie Davida Byrne'a w Stodole). Szczyt ekstazy nastąpił, gdy muzycy pod koniec wykonali bez użycia instrumentów utwór "Foreground". Zachwycili swoimi niezwykłymi głosami. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z koncertu + parę piosenek z klipami (teledyski GB charakteryzują się oryginalnością i kreatywnością, czasem nawet psychodelizmem). Pozwolę sobie również zamieścić moją recenzję ich ostatniej płyty "Veckatimest", która pretendowała do miana najlepszej płyty minionego roku. Recenzja ta ukazała się w gazetce "Magiel" (nr 110). Mam nadzieję, że dzięki niej zachęcę do zapoznania się z twórczością Grizzly Bear.

Niedźwiedzie po trzech latach przerwy znów zaryczały. I cóż to za ryk, mili Państwo! Będzie się obijać echem w muzycznej puszczy, gdyż Grizzly Bear ponownie udowodnili, że potrafią tworzyć muzykę, wywołującą u słuchaczy dreszcze.

W trakcie przerwy panowie wydali rewelacyjną EP-kę
Friends we współpracy z m.in. Beirutem, Dirty Projectors, CSS, Atlas Sound i Band of Horses, a Daniel Rossen zaangażował się w inny zwierzęcy projekt muzyczny - Department of Eagles. Jednak dusza niedźwiedzia dała o sobie znać i muzycy znów spotkali się w studio, a efektem tegoż spotkania jest album Veckatimest.

To zdecydowany krok do przodu w ich karierze. Zaczęli dywersyfikować swój styl, dlatego Veckatimest wydaje się mniej monotonny niż poprzedni album studyjny Yellow House. Mimo że na najnowszej płycie nie brakuje „zapychaczy” w stylu About Face bądź Hold Still, to całość prezentuje się niezwykle sugestywnie i wyborowo.

Uczta dla niedźwiedziego (i nie tylko) konesera rozpoczyna się już przy utworze inauguracyjnym. Prosty gitarowy riff na początku, następnie urzekający gło
s Rossena oraz sukcesywnie rozwijająca się linia melodyczna - to składniki pierwszej piosenki Southern Point. Równie radosne są kolejne utwory, ze szczególnym uwzględnieniem Cheerleader oraz While You Wait For The Others. Muzycy utrzymują poziom do końca i finiszują refleksyjnym utworem Foreground, którego zakończenie wywołuje uczucie niedosytu i okrutnie przerwanego kilkudziesięciominutowego orgazmu (takie zdarzają się tylko w sztuce).

Myślisz „Chcę więcej!”, ale więcej nie dostaniesz. Cóż zatem pozostaje? Puścić album ponownie, zamknąć oczy i przeżywać muzyczne uniesienie od nowa.

Koncert Grizzly Bear, 19.11.2009r., Kulturkirche, KoloniaEdward Droste, Grizzly Bear
Koncert Grizzly Bear, 19.11.2009r., Kulturkirche, Kolonia











środa, 20 stycznia 2010

Laleczki jak cukiereczki i zmysłowe tancereczki

Czy burleska i tzw. pin-up girls mogą być tematem Sztuki? Czemu nie!

Gil Elvgren (1914 - 1980) to chyba najbardziej znany artysta, który portretował "szałowe dziewczyny". Dzieła okazały się wielkim komercyjnym sukcesem, a koncerny takie jak Coca Cola, General Electric koniecznie chciały nawiązać współpracę z twórcą. Przecież piękne panie to gwarancja sukcesu!

Gil Elvgren dla Coca Coli

Elvgren przedstawiał na swych obrazach idealne życie, pełne zabawy i zmysłowości. Dzieła te nie epatują bynajmniej wulgarną seksualnością, balansującą na granicach pornografii. Ich bohaterkami nie są bezwzględne femme fatale. Owszem, jest tu seksapil, ale cechuje go umiarkowanie, dystynkcja i urok.
Podczas gdy u nas II wojna światowa zbierała krwawe plony, kariera Elvgrena rozwijała się w szybkim tempie. Kalendarze, reklamy, ilustracje w znanych magazynach. Ameryka pokochała "podopieczne" tego artysty! Jego technika polepszała się, co zaskakiwało samego Gila. Elvgren zmarł w 1980 roku, jednak jego twórczość nie została skazana na zapomnienie. Ciężko przecież zapomnieć dorobek, który cechuje szczera apoteoza życia.


Gil Elvgren nie był jedynym "pin-up artystą". Tym samym mianem określano m.in. Rolfa Armstronga, Joyce Ballantyne, Arta Frahma i innych.

Jeśli chodzi o burleskę to mamy tu do czynienia raczej ze sztuką sceniczną, jednak jej charakter został świetnie odzwierciedlony na kilkudziesięciu plakatach, promujących występy kobiet z tej branży (przykłady na dole, ten pierwszy pochodzi z 1898 roku, drugi zaś z 1949 roku). Oczywiście, nie można tez zapomnieć o czarno białych zdjęciach, pochodzących z XIX i początków XX wieku, na których to prężą się słynne tancerki.

Lydia Thompson, aktorka i tancerka burleski, ok. 1870 r.


Dla pobudzenia zmysłów (głównie męskich zapewne) zamieszczam video z piosenką "Space Weaver" w wykonaniu wokalistki Dead Can Dance, Lisy Gerrard.



poniedziałek, 18 stycznia 2010

Historia jednego obrazu i miłości do morza

Morze jest wdzięcznym modelem do malowania. Niespokojne, temperamentne wręcz, dynamiczne, enigmatyczne. Zainspirowało wielu artystów, dzięki czemu narodziło się malarstwo marynistyczne. Tzw. marina najbardziej rozwinęła się w takich krajach jak Holandia, Anglia, Francja, Włochy. Czołowym przedstawicielem był William Turner, postać zagadkowa i mroczna.

Ten angielski artysta przez wiele lat przedstawiał sielską i romantyczną stronę Anglii, dzięki czemu zyskał sympatię Królewskiej Akademii. Jednak z biegiem czasu zaczął dostrzegać więcej, spoglądał na świat bardziej krytycznie. Popadał w fobie związane ze śmiercią, zaczął ujawniać swą drugą naturę pełną goryczy i niepokoju. Nie, nie cierpiał na schizofrenię czy inną chorobę psychiczną. Po prostu pewnego dnia postanowił rozliczyć Anglię z jednego występku. I tak, w 1840 roku na wielkiej wystawie w Londyńskiej Królewskiej Akademii Sztuki, dumna i trochę próżna Anglia ujrzała ten obraz:

William Turner, Statek niewolników, olej na płótnie, 1840 rok

Obraz ten łączy w sobie pejzaż, alegorię oraz malowidło historyczne. Jest swoistym wyrzutem sumienia Anglii, która w XVIII wieku jeszcze propagowała niewolnictwo. Turner odtworzył jedno z najbardziej kompromitujących wydarzeń w historii Imperium Brytyjskiego. W 1781 roku angielski statek wracał do kraju po udanych afrykańskich "łowach", mając na pokładzie wielu murzyńskich niewolników przeznaczonych na sprzedaż. Ci byli transportowani w nieludzkich warunkach, czego efektem stały się choroby. Dowódca Luke Collingwood postanowił dokonać okrutnej selekcji i pozbyć się słabeuszy, którzy mogli zarazić zdrowe "okazy". Spryciarz, wiedział, że ubezpiecznie pokryje koszty, gdy udowodni, iż niewolnicy ponieśli śmierć na morzu. 132 Afrykańczyków bestialsko zamordowano, topiąc w odmętach rozsierdzonego morza...

Anglia od czasu tego wstydliwego dla niej wydarzenia zniosła niewolnictwo i zaczęła krytykować kraje, w których ono jeszcze obowiązywało. Turner postanowił zdemaskować swą ojczyznę, co miało być jego głosem w międzynarodowej debacie dotyczącej tej nielegalnej prakty
ki.

Charakterystycznymi dla niego niedbałymi i szaleńczymi pociągnięciami pędzla stworzył majstersztyk, który stawić musiał czoła niezadowoleniu krytyki, przekleństwom i zajadłym atakom. Kpiono z Turnera, a jego obraz nazwano "obrzydliwym absurdem". Malowidło ubrane w piękne szkarłaty, złota, zgniłe zielenie stało się przyczyną fali oburzenia i obrzydzenia. Słusznie? Czy można być tępionym za nonkonformizm? Czy można tak degradować Sztukę, gdy staje ona w obliczu krępujących wątków z historii narodu, gdy go pozbawia idealizmu i unikatowości? Simon Schama, jeden z moich ulubionych historyków sztuki, w swoim programie "Potęga Sztuki" postawił retoryczne pytanie: "Jak to możliwe, że my widzimy arcydzieło, a krytycy porównywali go do kuchennego bałaganu lub zawartości spluwaczki?" No właśnie, jak.

Gdy chadzałam Piritą (promenada nad samym morzem w Tallinie) myślałam sobie: "Turner polubiłby Tallinn, pokochałby to morze tutaj, a najbardziej jego wzburzone i dzik
ie oblicze w trakcie sztormów". Malarz ten, jak mało który, potrafił tak zachwycająco zilustrować potęgę przyrody i posłuszne podporządkowanie się człowieka jej ekstremalnym kaprysom. Motyw ludzkiej małości i miernoty często przewija się na jego obrazach. Nie wszyscy jednak to docenili.

Kilka moich zdjęć z Tallina dla pobudzenia wyobraźni:






niedziela, 17 stycznia 2010

Warsaw calling, part 2

Kolejna odsłona warszawskiego albumu i kolejna piosenka zadedykowana naszej stolicy. Tym razem norweski zespół Superfamily (cały album, z którego pochodzi tenże utwór, nosi tytuł "Warszawa")

Let's stray in the city!


A tu słodka surogatka z warszawskiego ZOO



sobota, 16 stycznia 2010

Miike Snow na śnieżne dni

Od dłuższego czasu zachwycam się muzyką, wywodzącą się z kraju Ingmara Bergmana. Ciekawe jest, iż charakteryzuje się ona ekstremalnością. Jeden biegun należy do wszelkich odmian metalu, drugim zaś rządzą takie gatunki jak indie pop, dream pop, ambient, elektronika (ta grupa zdecydowanie bardziej mnie interesuje). Opisywanie szwedzkiej twórczości muzycznej zajęłoby ogrom czasu, dlatego ograniczę się w tym momencie do jednego zespołu, gdyż akurat do reminiscencji ich krótkiego dorobku dziś mnie natchnęło. Tymże zespołem jest Miike Snow.

Zespół ten rozpoczął swój muzyczny byt w 2007 roku, jednak dopiero w 2009 roku trójka założycieli wydała album studyjny zatytułowany "Miike Snow". I muszę przyznać, że to debiut udany.

Płytę otwiera rewelacyjny utwór "Animal" (vide: video nr 1). Mimo że często bywa, iż albumy, które rozpoczynają się fantastycznie, wykazują w dalszych piosenkach jakościową tendencję spadkową, tutaj tego nie doświadczycie. Dalej jest równie dobrze, jeśli nie lepiej. Mamy przecież "Black & Blue" (vide: video nr 2), optymistyczny "Song For No One" ("...when your love has gone, you carry on..."), energiczny "A Horse Is Not a Home", melancholijne aczkolwiek piękne "Burial" oraz "Sans Soleil".
Jest tego więcej. Muzyka dość podobna do tej tworzonej przez Animal Collective. Potrafi poprawić humor. Polecam na chwile przygnębienia.

A zatem: Miike Snow - tune of this day.


"Sans Soleil"


czwartek, 14 stycznia 2010

Kurdupel, który zawojował Paryż

Większość moich znajomych wie, jak bardzo gloryfikuję i darzę szacunkiem Henri de Toulouse - Lautreca oraz jego twórczość. Plakatowy prekursor ukradł me serce dobre kilka lat temu i ta platoniczna miłość trwa do dziś. Mały człowieczek (152 cm wzrostu) był kwintesencją francuskiej Bohemy z przełomu XIX i XX wieku. Pięknie ją ilustrował oraz darzył ambiwalentnymi uczuciami (znany był ze swojego sarkazmu). Niezwykle barwna i utalentowana postać, warta bliższego poznania. Zapraszam zatem na krótką eksplorację życia tego mistrza kreatywnego pędzla. Obiecuję, że nudno nie będzie.

Urodził się w 1864 roku w Albi (obecnie mieści się tam muzeum poświęcone artyście, moim ma
rzeniem jest wyprawa do tego miejsca). Jego rodzice to najczystszej krwi arystokraci, więc finansowo prosperowali całkiem nieźle. Pomyślicie: "Szczęściarz, dla artysty do dobry start". Szczęściarz, ale z pozoru. Petit bijou ( "klejnocik" - tak czule nazywano małego Henriego) został dotknięty chorobą genetyczną, spowodowaną zbyt bliskim stopniem pokrewieństwa (w pierwszej linii) rodziców. Sprawę pogorszyły jeszcze dwa wypadki w późniejszym wieku, które w połączeniu z kruchością kości dały fatalny skutek - Henri przestał rosnąć. Nigdy nie przekroczył 152 cm wzrostu. Jego ciało stało się zdeformowane, a wargi i usta nabrzmiały, przez co miał problemy z wymową.

Nie przeszkodziło mu to jednak w karierze malarskiej. Po naukach w pracowniach Prince
teau, Bonnata oraz Cormona zaczął się usamodzielniać. Nie skupiajmy się aliści na nudnych początkach. Wkroczmy do zdeprawowanego awangardowego światka, śmierdzącego absyntem, cygarami i dziwkami. Witam na Montmartre!

Lautrec zaprzyjaźnił się tu z piosenkarzem kabaretowym, Aristide Bruantem. Komediant znany był ze swojej kontrowersyjności i rzucania inwektyw w kierunku audytorium. Publiczność nazywał łajdakami, prostytutkami, świniami. Jedynie Henriego traktował z należytym szacunkiem. Gdy artysta wchodził do pomieszczenia, w którym Aristide akurat występował, tenże przerywał przedstawienie, uciszał ludzi na sali i tubalnym głosem ogłaszał: "Oto nadchodzi wielki malarz, Henri de Toulouse Lautrec, z jednym ze swoich przyjaciół... i śmieciem, którego nie znam!". Henri sportretował kabareciarza na plakacie, który obecnie jest chyba najbardziej rozpoznawalnym dziełem artysty.


"Ambassadeurs": Aristide Bruant, 1892


Kolejną postacią z życia Lautreca, równie niesztampową co B
ruant, była Louise Weber, w kabarecie znana pod pseudonimem La Goulue (fr. żarłok). Geneza jej przydomku jest bardzo prosta - Louise miała w zwyczaju podpijać klientom drinki, chowając się pod stołem. Poza tym, przepijała prawie każdego mężczyznę. Bezwstydna, pozbawiona zasad moralnych, nieprzyzwoita, wyjątkowa, zachwycająca. Owinęła sobie wokół palca samego Auguste Renoira! Henri uwiecznił ją oraz Jacquesa Renaudina (znanego pod ksywą Valentin le Desosse, czyli Valentin bez Kości; miał po prostu bardzo kościstą budowę i był elastyczny jak guma) na słynnym plakacie "Moulin Rouge - La Goulue". Louise Weber Moulin Rouge nie wystarczał. Postanowiła rozpocząć solową karierę. Niestety przeceniła siebie i marzenia o wielkiej karierze spaliły na panewce. Popadała coraz bardziej w alkoholizm, tyła, a gdy wróciła po latach do Paryża, nikt jej nie rozpoznał. Parała się sprzedażą orzeszków, papierosów oraz zapałek na ulicach miasta. Na łożu śmierci w 1929 roku zapytała czuwającego przy niej księdza: "Ojcze, czy Bóg mi wybaczy? Jestem La Goulue."


Krótki filmik o La Goulue, z dziełami Lautreca. Historia jej świetności i szybkiego upadku.

Tak, Lautrec miał specyficznych znajomych. Godnie reprezentował artystów belle epoque. Pił, palił, pieprzył się z prostytutkami, ot, normalne życie malarza tamtego o
kresu degrengolady. Rozpusta i artyzm szły (i wciąż idą) często w parze. W 1899 roku zdrowie Lautreca zaczęło szwankować z powodu hulaszczego trybu życia. Trafił do kliniki odwykowej, gdzie poddano go detoksykacji. W 1901 roku zmarł. Oficjalną przyczyną był syfillis oraz, oczywiście, alkoholizm. Jego ostatnimi słowami były "Stary głupiec" skierowane do ojca, który był obecny przy łożu śmierci i z którym relacje nie układały się najlepiej. Podobno zasugerował Henriemu tuż przed śmiercią, by ściął swą "arabską bródkę".

Lautrec nigdy nie przejmował się swym kalectwem, bynajmniej. Potrafił się z tego śmiać. Często tworzył własne karykatury. Podejście do życia godne podziwu i n
aśladowania (jednak pociągu do napojów wysokoprocentowych naśladować nie polecam).

Koniec historii. Mogłabym jeszcze długo rozpisywać się o jego życiu, obawiam się jednak, że niewielu dotrwałoby do końca tego postu.

Pamiętam, jak bardzo cierpiałam, gdy zaprzepaściłam okazję (z przymusu) zobaczenia wystawy poświęconej Lautrecowi w The Art Institute of Chicago. Gdy po kilku latach trafiłam do Paryża, dwa razy odwiedzałam Musee d'Orsay w trakcie kilkudniowego pobytu, gdyż byłam zdeterminowana, by ujrzeć dzieła Lautreca oraz innych impresjonistów. Dlaczego dwa razy? Ponieważ za pierwszym razem, gdy spokojnie kroczyłam po salach poświęconych secesji, symbolizmowi, etc., usłyszałam głos dochodzący z głośników: "Ladies and Gentlemen, we're closing in about 30 minutes". "Fuck!"- pomyślałam
. - "Nawet nie dotarłam do części, która mnie najbardziej interesuje!". Musiałam wrócić, to oczywiste. I musiałam przez te 10 minut gapić się z rozdziawoną gębą na dzieło przedstawiające La Goulue w tańcu.


Henri w wieku trzech lat


Henri de Toulouse - Lautrec oraz Maurice Guibert, 1895 rok


Henri zastosował tutaj trik fotograficzny, dość innowacyjny jak na tamte czasy





środa, 13 stycznia 2010

Warsaw calling, part 1

Zawsze działają mi na nerwy ludzie, którzy krytykują stolicę, nawet jej uprzednio nie poznawszy. Ograniczają się do jej zewnętrznej, najbrzydszej powłoki i na jej podstawie budują opinię, którą dzielą się z resztą świata. Wiem, bo sama byłam kiedyś taką zaślepioną i bezkompromisową krytyczką, która zastrzegała się, że na studia do Warszawy nie pójdzie!

I jak to sie potoczyło? Nie mogę teraz żyć bez tego miasta. Odkrywam je każdego dnia na nowo i polecam zrob to samo. Poznasz, pokochasz. Proste.

W okresie letnio-jesiennym tułałam się po mieście z aparatem w celu uchwycenia krajobrazów, zakątków, podwórzy nieznanych przeciętnemu turyście. Ba! Nawet mieszkańcom stolicy. Udało mi się stworzyć album, którym po kawałeczku chciałabym się podzielić. Będzie to w dużej mierze warszawski street art, który pozytywnie mnie zaskoczył i pobudził apetyt na dalsze wojaże po tym mieście. Ale nie tylko...




I na koniec nieśmiertelny David Bowie, wykonujący utwór "Warszawa", na koncercie w Tokio w 1978roku:











I jeszcze dobra muzyka na dobry dzień

Słońce dziś świeci i mimo białego puchu, który na codzień tak mnie irytuje, przyznać muszę, że razem tworzą piękną kombinację.

Mój dzisiejszy motyw muzyczny:

Joker's Daughter, czyli wspólny projekt muzyczny Danger Mouse i wokalistki greckiego pochodzenia - Heleny Costas. Danger Mouse współpracował już m.in z Beckiem, Sparklehorse, The Rapture, Gorillaz, The Black Keys. Na marzec 2010 roku zapowiedziany jest debiut Broken Bells, będący efektem muzycznej kooperacji Danger Mouse'a oraz wokalisty The Shins - Jamesa Mercer'a.

Tutaj w utworze "Lucid". Klip wyreżyserowany przez Hayley Morris przy wykorzystaniu ręcznie robionych papierowych laleczek oraz malowanego tła. Artystka została uhonorowana nagrodą na Festiwalu Sundance za najlepszą krótką animację.



O butach zostawionych w metrze i van Goghu

Miałam dziś dziwny i jakże surrealistyczny sen. Jechałam metrem. Rozsiadłam się wygodnie na siedzeniu i ściągnęłam buty (motyw tego posunięcia nieznany). Zaaferowana lekturą książki, przegapiłam swą stację docelową. Z przerażeniem odkryłam to na stacji następnej, która wyglądała jak zniszczony wojenny bunkier. Wybiegłam. Bez butów, które kontynuowały podróż beze mnie. Dalsza część snu polega na poszukiwaniach obuwia. Ten fragment, żywcem wyjęty z filmów akcji (chociaż nie wyobrażam sobie Jamesa Bonda albo Indiany Jonesa w pogoni za kozakami wśród powszechnego niezadowolenia kontrolerów i maszynistów w metrze) możemy spokojnie ominąć.

Tu chodzi o buty. Doszłam do wniosku, że sama dokonam dogłębnej analizy i interpretacji tego "obuwniczego snu" bez pomocy żenujących senników. I w pewnym momencie snop światła oświetlił moje ciemię, aniołowie zaśpiewali "Alleluja", a ja krzyknęłam archimedesowkie "Eureka!". Odpowiedzą był Vincent van Gogh. A konkretniej rzecz ujmując - jego obraz "Para butów". Dzieło piękne, intrygujące i jakże paraboliczne.


Vincent van Gogh, Para Butów, olej na płótnie, 1886r.


Pod koniec listopada byłam w Kolonii. Oczywiście, wizytacja w jakimkolwiek mieście musi dla mnie być zawsze urozmaicona kontemplacją Sztuki w którymś z miejscowych muzeów. W tym wypadku wybór padł na Wallraf Museum. Gdy dowiedziałam się, że w Muzeum gości tymczasowo obraz "Para Butów" van Gogha, wpadłam w niekontrolowaną euforię. Forma przedstawienia obrazu szerszej publice charakteryzowała się pietyzmem i oryginalnością. Tak, oryginalnością. Dzieło ułożono na sztalugach w kącie pomieszczenia, w drugim kącie stał stoliczek z grubą księgą pamiątkową, a po środku siedzenia z książkami poświęconymi artyście oraz sprzętem audio, za pomocą którego można było dowiedzieć się ciekawostek na temat obrazu. Jednak najbardziej niekonwencjonalnym elementem scenografii były ściany zapisane cytatami różnych znakomitości i zwykłych koneserów sztuki. Osoby te mówiły o swoich spostrzeżeniach, dotyczących "Pary butów". Swoista filozoficzna debata nabazgrana niedbale na ścianach. Różne punkty widzenia od Martina Heideggera, przez Meyera Schapiro, Jacques'a Derridę, Iana Shaw'a po Stephena Melville'a. Można zaobserwować, jak zmieniały się interpretacje na przełomie kiludziesięciu lat. I obok tych refleksji sławnych filozofów oraz historyków sztuki znalazła się krótka wypowiedź małej dziewczynki, którą pozwolę sobie odrobinę sparafrazować, gdyż nie potrafię odtworzyć w pamięci jej dokładnej wersji.

Ten obraz jest bardzo smutny, a osoba, będąca w posiadaniu butów, musi być samotna.

Prosta i jakże trafna obserwacja. A może jest to charakterystyka samego twórcy obrazu? W końcu olej powstał 4 lata przed śmiercią van Gogha. Był to już okres jego problemów psychicznych, halucynacji oraz odizolowania od reszty społeczeństwa...

Nie o tym jednak chciałam pisać (obiecuję, że van Goghowi poświęcę kiedyś osobny post).

We wspomnianej księdze można było wpisać własne spostrzeżenia, co też ochoczo uczyniłam. Dla mnie obraz ten jest metaforą życia, trudów, którym musimy stawiać czoła każdego dnia i które sprawiają, że nasze "buty" (nie w sensie materialnym) stają się zniszczone, brudne. Właściciel obuwia z obrazu ma już za sobą długą drogę, obfitującą w różne przeciwności i przeszkody. Każdy z nas może utożsamiać się z tym dziełem, bo wszyscy nosimy "buty życia". Z tą różnicą, że pod koniec wędrówki buty te będą w różnym stanie.

Ot, taki uniwersalny komentarz. I żaden sennik nie był tu potrzebny.